bf883f3b9da7bbc7a4366bc58da038f9.jpg (398×480)
Manche Bänder muss ich mehrfach weben. Dieses hier macht einfach Spaß, weil es ein Hingucker ist, der nicht zu schwer zu weben ist. Bros...
Schon gefühlt seit einer Ewigkeit wollte ich eines der broschierten Birka-Bänder nachweben. Jetzt ist Brettchenweben nicht unbedingt meine L...
I love to work with Tenntråd and I love to make viking age posaments. I try to get as close to the appearance of the remnant pieces as I can. But still there was the problem of the material. Tenntråd is lovely to work with, but it is a relativly modern material. The Sami people fabricate it and work with it in their traditional craft, making beautiful embroideries and braided bracelets and necklaces. The material at the Birka burials isn't Tenntråd, though. According to A. Geijer the spiral wires used for the posaments consisted either of a drawn gold or silver wire with a round cross section wrapped around a silk core: "1. Drahtgold oder Drahtsilber: ein massiver, im Querschnitt runder Draht, der durch ziehen hergestellt ist. Es kann in der Stärke recht beträchtlich variieren. 2. Spiralgold oder Spiralsilber besteht aus einem derartigen Draht, der in dichten gleichmässigen Windungen um eine textile Seele gewunden ist, die jetzt aber meist vermodert ist. Diese Seele ist nur in etlichen sehr stark korrodierten Stücken mit Silber erhalten und konnte als Seide bestimmt werden; vermutlich wurde aber überall Seide als Stütze für die Spirale verwendet." (Geijer, A.: Birka III - Die Textilfunde aus den Gräbern, Almquist & Wiksells, Uppsala, 1938, p. 68.) So insdead of using the rather modern pewter wire from Scandinavia I wanted to try making my own spiral silver. I made some attempts earlier, but since I dindn't have the right tools I was not very happy with the outcome. The procedure of making the spiral wire seemed similar to that still used today by some Sami craftspeople. Obviously for big scale production of Tenntråd machines are used nowadays, but there are still people around who know how to make the wire by hand. I found this very helpful video from Norway, 1984: https://www.nb.no/nbsok/nb/6f0a0f1eb2841bd2a98c1358864bb718.nbdigital?lang=no For my own first experiment I used Kromski drop spindle, top-whorl, 85g Silver coated copper wire, 0,2mm Serafil 20, 100% polyester, z-plied Lazy Kate to hold the wire I tied the core yarn to the spindle and started to wrap/z-spin the wire around the core, very much like core spinning with textile fibres. There were little gaps between the individual coils, so I had to stop after a while an push the coils down with my fingertips to get an uniform spiral wire. I measured 1m of the craft wire to give me an idea how much spiral wire could be made of this length. I was able to make 11,8cm of spiral wire from 1m of the silver coated 0,2mm copper wire in about 16 minutes. I guess the time will improve with skill, this was measured during my first try. When I had enough spiral wire for a test braiding, I went for a simple P9 Birka posament. The spiral wire I made was not as smooth to work with as the Tenntråd. I guess the copper work hardened while coiling it. So the next step will be to get some fine silver wire and real silk as core material. But I'm quite happy with the overall outcome and the technique works very well to produce a considerable amount of spiral wire, which is needed to make Birka posaments.
Und denkt Frau, dass sie alles beachtet hat und das historische Motiv eingefangen und gut nachgewebt hat , dann merkt sie beim Durchlesen de...
fragment grafiki autorstwa Aleca Millarda, całość tutaj. Stało się coś złego. Nie, nie chodzi o to, że Andrzej Tucholski, popularny bloger, o którym do niedawna nawet nie słyszałem, wydał książkę fantasy pod tytułem Admiralette, która szybko została okrzyknięta jedną z najgorszych powieści fantasy w historii literatury polskiej, o ile nie światowej. Chodzi o coś gorszego – zostałem przez czytelników swojego bloga zaszufladkowany jako hejter. Kiedy tylko zasygnalizowałem chęć przeczytania Admiralette na profilu facebookowym Mistycyzmu Popkulturowego wylała się fala lajków i komentarzy podżegających mnie do popełnienia tego czynu. Każda delikatna podśmiechujka z rozdętego ego autora, który niepomny miażdżącej krytyki, w najlepsze promuje swoje wiekopomne dzieło, zostaje potraktowana tak samo. Lud poczuł krew i już nie odpuści. Muszę napisać tę notkę, choćby się paliło i waliło. Chcecie tego, prawda? Chcecie, żebym przeczytał Admiralette, dostał krost na mózgu, w afekcie zniszczył swojego wciąż pachnącego nowością Kindle’a i wyraził swoją wściekłość, złość i frustrację w długiej notce, w której będę opisywał, jak bardzo męczyłem się w trakcie lektury? Chcecie mieć tę zdrożną przyjemność z obserwowania jak mściwy nerwus i nienawistnik, krasnal Gburek blogosery i Gargamel Internetu skopie literacką abominację napisaną przez Tucholskiego. A to przecież nie jest moja wina, że od dłuższego czasu większość książek fantasy, które wpadły mi w ręce to powieści w najlepszym razie bardzo słabe. Tymczasem na różnych blogach ludzie wypisują o mnie, że jestem literackim masochistą. To nie tak! Ja chcę czytać dobrą literaturę – i czasami czytam. Po prostu ostatnimi czasy mam w tym względzie straszliwego pecha. Zresztą, może i faktycznie wina częściowo leży po mojej stronie. Może nie powinienem być tak złośliwy wobec słabej literatury, ale ciężko powstrzymać się od sarkazmu w sytuacji gdy mamy do czynienia z koszmarnie napisaną, nudną i nielogiczną książką. Każda blogerka książkowa wam to powie. Oczywiście – z Admiralette było inaczej. W tym konkretnym przypadku już przystępując do lektury wiedziałem, z czym mam do czynienia. Czemu zatem to sobie zrobiłem? Mógłbym napisać, że notkę na ten temat obiecałem Agnieszce z bloga Wiedźma Na Orbicie i oczywiście byłaby to prawda. Mógłbym przywołać powyższy wywód i oświadczyć, że oddaję Cesarzowi co cesarskie – po takim smaku, jaki przez kilka ostatnich tygodni robiłem na Facebooku czytelnikom po prostu musiałem tę notkę napisać, a w konsekwencji i przeczytać Admiralette. Prawda jest jednak o wiele bardziej zatrważająca – autentycznie byłem ciekaw, czy ta książka naprawdę jest aż tak zła, jak mówią. Skoro normalni czytelnicy masowo uznali ją za koszmarną, to jak oceni ją bloger tak bardzo przeczulony na punkcie złej fantastyki jak ja? Jak bardzo zwichnie mi się psychika po zakończeniu lektury? Jakie straszliwe rzeczy będę musiał sobie zrobić, jakie zakazane substancje zażywać, by usunąć wszelkie jej ślady z podświadomości? Wygląda na to, że Kuba z bloga Pulp Warsaw ma jednak rację – jestem masochistą. Małe wprowadzenie dla osób, które czytają, czytają i nadal nie mają pojęcia, o co chodzi. Otóż jakiś czas temu wspomniany wyżej bloger opublikował (własnym sumptem, przy współudziale self-publishingowego portalu wydaje.pl) swoją debiutancką powieść fantasy zatytułowaną Admiralette. Wskutek intensywnej kampanii reklamowej prowadzonej przez autora zarówno na swoim blogu, jak i poza nim, wieść o tym debiucie rozlała się dosyć szeroko po Internecie. Parę osób spoza kręgu oddanych fanów bloga Tucholskiego istotnie przeczytało Admiralette. Powieść się, delikatnie napisawszy, nie spodobała ludziom, którzy o Tucholskim i jego blogasku do tej pory nie słyszeli i dotychczas nie mieli do niego emocjonalnego (ani w ogóle żadnego) stosunku. Wiedząc zalew negatywnych recenzji i opinii na temat swojego debiutanckiego arcydzieła literatury marynistycznej autor zwarł szyki. Każdy negatywny komentarz opublikowany na jego blogu był natychmiastowo usuwany, każda krytyka w miarę możliwości wygłuszana lub, w najgorszym przypadku, niwelowana przez krewnych i znajomych królika, którym Tucholski kazał rozsiewać po Internecie pozytywne opinie, komentarze, notki i recenzje wychwalające Admiralette pod niebiosa. Do historii przeszła opinia jednej z takich osób na portalu Lubimy Czytać. Jej autorka już w pierwszym akapicie przyznaje, że została poproszona przez Tucholskiego o to, by napisała pochwalną recenzję Admiralette, jednak po przeczytaniu rzeczonego dzieła po prostu nie była w stanie wykrzesać z siebie jakiejkolwiek pozytywnej opinii. Tego typu nieuczciwe (i nieudolne) zagrywki Tucholskiego spowodowały efekt odwrotny do zamierzonego – o Admiralette usłyszało co prawda mnóstwo osób, ale w pakiecie z informacją, że oto mamy do czynienia z legendarnie wręcz złą powieścią, nieudolnie napisaną, nudną, infantylną i pod wszelkimi względami nienadającą się do czytania. Mimo to autor wciąż twardo obstaje przy swoim, krytykę – jeśli w ogóle ją zauważa – kwalifikuje jako hejterstwo i niezrozumienie jego geniuszu przez maluczkich i generalnie sprawia swoim schizofrenicznym zachowaniem wiele niezdrowej uciechy takim szydercom jak ja i mnie podobni. Skoro zatem wstęp mamy już za sobą, przyjrzyjmy się na ile Admiralette zasługuje na to tsunami pomyj, jakie na nie wylano. Zacznijmy od standardu wydawniczego. Z Admiralette obcowałem za pośrednictwem Kindle’a, nie mogę więc potwierdzić plotki o fatalnej jakości papieru, na którym wydano analogową wersję książki. Mogę natomiast przyznać, że okładka jest… średnia. Nie uważam, by była jakaś koszmarna, bo widziałem już w swoim życiu sporo self-publishingowych książek i większość z nich miała naprawdę bardzo złe okładki. Tej tutaj mógłbym zarzucić co najwyżej banalność i fakt, że zupełnie nie zapada w pamięć. Jej autorka poszła po najmniejszej linii jeszcze mniejszego oporu wrzucając po prostu standard marynistyczny – fale, chmury nisko wiszące nad horyzontem i mnóstwo ptactwa. Redakcja tekstu w kilku miejscach przysnęła – trafiło się kilka literówek i naprawdę sporo błędów interpunkcyjnych. Inna sprawa, że samej powieści bardzo dobrze zrobiłoby, gdyby przeczytał ją jakiś doświadczony redaktor i po ojcowsku (albo matczynemu) sobie porozmawiał z autorem, ale podejrzewam, że w self-publishingu klient zawsze ma rację, więc coś takiego po prostu nie miało prawa mieć miejsca. W oczy kolą wielkie marginesy, potężna czcionka i wsadzanie gdzie tylko się da pustych stron, byle tylko książka wydała się grubsza. Głęboko wzruszyły mnie tłumaczenia Tucholskiego, że duży font został użyty z troski o oczy czytelników. Celowo zwlekam z przejściem do samej treści książki, ponieważ jest ona znacznie gorsza, niż mogłem to sobie wyobrazić. Admiralette to kumulacja wszystkiego, co w złej literaturze najgorsze (i całkowity brak tego, co w niej pocieszne). Weźmy chociażby kreację świata przedstawionego. Tucholski wychodzi od fajnego skądinąd pomysłu wielkiej floty pływających nomadów, żyjącego na pokładach licznych statków i okrętów narodu. Jasne, wyobrażenie sobie czegoś takiego wymaga głębokiego zawieszenia niewiary, ale sama idea jest tak interesująca, że potrafiłbym tego dokonać, gdybym tylko dostał w zamian ciekawe jej przedstawienie. Cóż… nie dostałem. Po zakończeniu lektury nadal nie mam najmniejszego pojęcia, jak to wszystko funkcjonuje, mimo iż autor poświęca opisom potężną część książki. Opisuje jednak nie prawidła świata przedstawionego, tylko jakieś nieistotne pierdoły. Koncepcje rodem z późnego renesansu – gdyby szukać analogii, to rozwój świata Admiralette znajduje się na tym mniej-więcej poziomie – mieszają się z koncepcjami i sposobem myślenia oraz wyrażania się charakterystycznego dla ponowoczesności. Jasne, można to tłumaczyć licencją poetycką, ale istnieje pewien poziom zawieszenia niewiary, ponad który przeskoczyć się nie da bez poczucia niespójności. Tucholski najwyraźniej tego nie rozumie albo zwyczajnie ma to gdzieś. Porozmawiajmy jednak o fabule. Której Admiralette nie posiada. Czy też, posiada jakąś upiorną antytezę fabuły. Wszelkie informacje, jakie otrzymujemy w ramach narracji są nam nieprzydatne z punktu widzenia dalszych wydarzeń, nic nie łączy się z niczym innym, cholerne przejście z punktu A do punktu B zajmuje głównej bohaterce sto trzydzieści stron, w trakcie których nie dowiadujemy się niczego istotnego, a w połowie książki, kiedy już wydaje się, że akcja zaczyna się zawiązywać, dostajemy długą i nudną retrospekcję! Tak jakby autor się znudził i postanowił zacząć coś innego. Fakt, w końcowych partiach książki próbuje jakoś zebrać do kupy ponapoczynane wątki i zawiązać akcję. Wychodzi mu to wyjątkowo nieporadnie i w czasie lektury czułem się, jakbym obserwował ślimaka próbującego wykonać salto w tył. Generalnie fabuły w Admiralette jest na dwa rozdziały. Góra. A Tucholski rozwlekł to wszystko na całą książkę, niedługą wprawdzie, ale i tak okrutnie przegadaną. Kreacja bohaterów wychodzi Tucholskiemu jak wszystko inne – czyli nie wychodzi wcale. Główna bohaterka – oczywiście piękna, oczywiście nastoletnia, oczywiście utalentowana i oczywiście głupia jak but z lewej nogi – nie posiada za grosz charakteru. Jest chodzącym słupem obserwacyjnym, marionetką w rękach autora służącą do bezsensownego przemieszczania z kąta w kąt (kolejna wada Admiraltte, bohaterka łazi, łazi i nic z tego nie wynika), by być akurat w tym miejscu, któremu autor chce poświęcić długi opis. Z pozostałymi postaciami jest podobnie – najczęściej pojawiają się i znikają bez wyraźnego powodu. Wyjątkiem jest może ojciec heroiny, ale i on charakteryzuje się kompletnym brakiem osobowości, poza tymi chwilami, w których autor każe mu być idiotą głęboko przekonanym o swojej mądrości. Ale wiecie co? Wytrzymałbym to, gdyby nie fakt, że Admiralette to prawdopodobnie najgorzej napisana powieść, jaka istnieje. Narracja robi czytelnikowi krzywdę – właściwie w każdym zdaniu jest jakiś stylistyczny zgrzyt, który powoduje, że czyta się źle, obracane w głowie brzmi nienaturalnie i nie przystaje do niczego. Dialogi są kompletnym, przesiąkniętym kolokwializmami bełkotem – wszyscy bohaterowie mówią jak koledzy Tucholskiego ze studiów, niezależnie od tego czy mamy do czynienia z nastoletnią córką Admirała, starym gawędziarzem czy dowódcą wielkiego okrętu. I te cholerne opisy. Są wszędzie, są niepotrzebne, NIGDY nie opisują czegoś istotnego, nie służą podbudowie świata przedstawionego, a jedynie zanudzeniu czytelnika na śmierć. To właśnie język, jakim napisana jest powieść sprawił, że przedzierałem się przez nią mozolnie, strona po stronie, jak w jakimś kieracie. Co kilka zdań wzrok w akcie samoobrony instynktownie mi uciekał poza krawędź Kindle’a i musiałem zmuszać się do podjęcia lektury. Każda niezręczność językowa, każde niepoprawnie użyte sformułowanie, każdy nieporadnie umiejscowiony epitet budził moje coraz większe zażenowanie. Lektura Admiralette to tortura w najczystszej postaci. Ta książka przekracza barierę „powieści tak złych, że aż dobrych” i dodaje do niej kolejny poziom – powieść tak zła, że aż tak dobra, że aż zła. To powieść, przy której zacząłem rozważać koncepcję urządzenia nazwanego przeze mnie roboczo Przytrzymywaczem Rąk, Żeby Nie Wydrapać Sobie Oczu. Każda zdrowa na umyśle, szanująca swój zmysł estetyczny osoba powinna trzymać się od Admiralette jak najdalej. No i macie swój rant. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni. Ja nie jestem – teraz muszę wyszorować sobie mózg drucianą szczotką i udać się na terapię. A Tucholskiego na początku było mi trochę żal. Ale tylko trochę i tylko na początku, bo dowiedziałem się, że jego książka miała liczne grono beta-czytaczy i trzyosobową redakcję. Nie wierzę, że przynajmniej jedna z tych osób nie przyszła do autora i nie powiedziała mu „Słuchaj, stary, to jest okropne. Nie wydawaj tego, bo się skompromitujesz”. No, ale skoro ego Tucholskiego nie dopuściło do świadomości, że napisał bubla, to niech teraz ego Tucholskiego zmaga się z miażdżącą krytyką jego dzieła.
Manchmal passiert es einfach: Frau klickt nichtsahnend auf einen Link, der in der von Jenn Culler als Verweis für eine Rusborte gepostet wurde und sieht dann plötzlich im Archaeological Textiles Newsletter Nr. 47 im Artikel 'New finds of Viking Age textiles in Ukraine and Russia' von Kirill Mikhailov 2 fantastische Bilder von Borten aus dem 10. Jhd. Der Artikel verrät, dass es sich um ein Männergrab handelt, in dem 2 Borten gefunden wurden. Eine davon besteht aus drei Fragmenten (50, 20 und 10 cm lang) und wird für die Randverzierung eines Mantels gehalten. Das andere Band ist ein wenig abseits vom Körper gefunden worden - vermutlich war es die Verzierung einer Tunika die Fragmente sind 2,2 4,4 und 2,5 cm lang. Am erstaunlichsten ist hier das Bild Fig. 2. Tablet-woven band from the grave chamber, Shestovica cemetery, Chernigov, Ukraine (Photo K. Mikhailov). Es zeigt eine Borte, wo nicht nur die Broschierung, sondern auch das Grundgewebe erkennbar ist. Leider wird nicht erwähnt, ob es sich um die Borte vom Mantel oder von der Tunika handelte. Sometimes things happen: I followed a link Jenn Culler posted as information of tablet woven bands for Rus 10th century and see in the Archaeological Textiles Newsletter Nr. 47 in the article 'New finds of Viking Age textiles in Ukraine and Russia' by Kirill Mikhailov 2 outstanding pictures of 10th century bands. You will find details in the article. I have been looking all the time at the picture Fig. 2. Tablet-woven band from the grave chamber, Shestovica cemetery, Chernigov, Ukraine (Photo K. Mikhailov). The tablet woven band is brocaded and besides the metal you can also see the ground weft. Unfortunately neither the material is mentioned nor which one of the two is illustrated Ich konnte sie nur fasziniert anstarren und dann fing ich auch schon an, ein erstes Muster zu zeichnen: Nach zwei, drei Versuchen bin ich denn bei dem S / Z Muster, wie man es auch aus Ladoga kennt (das in einer anderen Technik gewebt wurde) hängen geblieben Faszinated I started to draw the pattern. After several trys I decided that the S/Z pattern as found in Ladoga (but in a different technique) would be a good fit. Die Kette war schnell aufgezogen und dann hatte ich den das Muster zum ersten Mal gewebt. Aber irgendwie passte es nicht. I set the warp and started weaving - but it didn't fit. Nachdem ich eine Nacht darüber geschlafen habe und einem intensiven Chat mit René habe ich dann nicht gezeichnet, was ich meinte zu sehen, sondern habe Punkt für Punkt übertragen. Und das Ergebnis sah dann ein wenig anders aus: I finished for the day and the next morning I dicussed it with René and started drawing what I saw on the picture and not what I thought how it should look like. The result is a little bit different. Das hatte ich dann schnell in eine Anleitung übersetzt und das Muster gewebt Drawing a pattern and weaving it has been easy. Mit dem Ergebnis bin ich jetzt sehr zufrieden. Die Umsetzung mit Goldlahn broschiert findet man hier. Und da mir das Muster sehr gut gefällt, habe ich ausprobiert, ob man es in andere Techniken umsetzen kann - nicht mit 9 Musterbrettchen aber mit 10 geht es ohne Probleme. As I like the design I tried to translate the motive in a different technique - it wasn't possible with 9 tablets but it worked fine with 10 tablets. Sowohl die Broschieranleitung, als auch die moderne Umsetzung gibt es als kleines Weihnachtsgeschenk auf meiner Homepage. Eine Anleitung, wie man die Muster liest, gibt es hier You can find the pattern for the brocading as well as the modern design as a little Christmas present on my homepage. You will find information how to read my patterns here. Literatur: Archaeological Textiles Newsletter Nr. 47 Kirill Mikhailov 'New finds of Viking Age textiles in Ukraine and Russia' Muster: eigener Entwurf Technik: Broschieren
Eine Borte, die ich schon einmal gewebt habe: Birka B22 Mehr Details gibt es dazu hier Gewebt habe ich mit Seide, krapp gefärbt von Marled Mader und habe mit falschem Silber- und Goldlahn broschiert. Dieses Mal habe ich mehr Mustervariationen gewebt, um 'das' Birkamuster einzuarbeiten. Breite der Borte: 1,6 cm - also mal wieder zu breit. One of my favorite bands from Birka: B22 and I loved to weave it again. You can find more details of the band here I did it with silk dyed by Marled Mader and brocaded with fake spun silk and spun gold. This time I did a bigger varity of the pattern to weave 'the' Birka pattern. width of the band 1,6 cm - once again too width. Einen Link zur Musteranleitung gibt es hier. (Click for the manual) Literatur: Agnes Geijer, "Birka III - Die Textilfunde aus den Gräbern", Muster: Eigener Entwurf Technik: Broschieren